– Myśleliśmy, że jeszcze chwila i wszystko się odkręci. Na każde niepowodzenie, znajdowaliśmy szybkie wytłumaczenie. Sami utkwiliśmy w tym błędnym przekonaniu – mówi Bartłomiej Gwiaździński. Pomocnik Ruchu, który pod nieobecność Marcina Trzcionki zakładał jesienią opaskę kapitana “Cidrów”, analizuje jesień w wykonaniu “Żółto-Czarnych”.
Zacznijmy od wielkiego futbolu. Rozmawiamy, gdy awans Polski do fazy pucharowej Mistrzostw Świata jest już faktem. Jakie są twoje dotychczasowe wrażenia z trwającego turnieju?
Sam turniej mi się podoba, reprezentacja Polski – z punktu widzenia wrażeń “artystycznych” – już średnio. Myślę jednak, że ten obraz byłby inny, gdyby inny był układ meczów w naszej grupie. Gdybyśmy zaczęli od tak słabego występu jak z Argentyną, a kończyli spotkaniem z Arabią Saudyjską, to pewnie przeżywalibyśmy awans całkiem inaczej.
Jak odnalazłbyś się jako zawodnik przy takich założeniach, z jakimi wychodziła na mecz kadra Polski?
Pewnie strasznie bym się męczył. Ale na naszej facebookowej grupie trochę się o to przekomarzamy. Tomek Harmata żartuje, że taka niska obrona całkiem mu się podoba. Nie musiałby uważać, że ktoś się będzie “wcinał”, wszyscy by go asekurowali, nie musiałby wychodzić za napastnikiem. Tak serio, gdybym ja musiał tak na co dzień grać, nie wiem czy pokochałbym piłkę nożną.
Masz swojego faworyta na mundialu?
Jasna sprawa, że na pierwszym miejscu Polska. Jestem jednak z pokolenia, które musiało sobie radzić – “Biało-Czerwoni” z reguły w wielkich turniejach nie grali, a komuś trzeba było kibicować. Zostałem więc fanem reprezentacji Włoch. Pierwszym turniejem, jaki świadomie śledziłem prowadząc nawet specjalny zeszyt, były Mistrzostwa we Francji w 1998 roku. Jakoś tak zapadł mi w pamięć mecz Italii z Chile, grającym z duetem Salas – Zamorano, od tego się zaczęło. Włosi jednak do Kataru nie przyjechali, więc moim drugim wyborem w takich przypadkach jest Anglia.
Żyjesz mistrzostwami, ale przez nietypowy termin ich rozgrywania sam wyjątkowo długo musisz żyć bez grania w piłkę. Tak długa przerwa w rozgrywkach to pewnie dla was nic fajnego?
Nie, ale w IV lidze jesteśmy już do tego trochę przyzwyczajeni. Najczęściej kończyliśmy w połowie listopada, teraz nieco wcześniej, cóż – będzie trzeba się zadowolić “ligą sparingową”. Dla większości z nas na ogół najtrudniejszy bywa początek przygotowań. Mniej zajęć z piłką, świadomość, że do startu ligi daleko… Ale im dalej w las, tym więcej piłki w treningu, czuć, że zbliża się gra o stawkę i czas systematycznie przestaje się dłużyć.
Kurz po IV-ligowej jesieni opadł. W jakich nastrojach rozstawaliście się po ostatnim meczu w Kosztowach, podsumowując sobie w głowach 15 rozegranych spotkań?
W moim przypadku – a myślę, że on oddaje stan całej drużyny – jesień to dla nas wielkie rozczarowanie. W mojej przygodzie z piłką chyba tylko pierwszy sezon w Szombierkach, kiedy na początku miałem problemy z godzeniem pracy w systemie zmianowym z treningami, runda tak mocno się nie układała. Pewnie gdybyśmy wygrali w Kosztowach, prościej byłoby pomyśleć, że najgorsze za nami. Przeważaliśmy tam, na trudnym boisku byliśmy bliżej wygranej, a zabrakło konkretów i znowu czuliśmy niedosyt. Ten remis dobrze podsumował całą rundę – wszystko plotło się tak, że znaleźliśmy się w miejscu, z którego nikt nie jest zadowolony. Jako Ruch Radzionków nie możemy być tak nisko. To IV liga, powinniśmy zawsze być w jej czubie i bić się o awans.
Zadam ci mało oryginalne pytanie, na które wszyscy w Radzionkowie od tygodni szukają odpowiedzi. Jak to możliwe, że drużyna, która grała tak kapitalnie w poprzednim sezonie, w niemal niezmienionym kształcie zanotowała wyraźny regres?
Nie znam jednoznacznej odpowiedzi. Bardzo dużo rozmawialiśmy o tym w szatni. Czasem padało stwierdzenie, że los odbiera to, co dawał w poprzednim sezonie, gdy przepychaliśmy mecze “na styku” na swoją korzyść. Ja się z tym nie zgadzam. W meczach, które powinniśmy jesienią wygrać – a na szybko wymieniłbym ich kilka – mieliśmy dużą przewagę. Nie brakowało szczęścia, decydowało to, że byliśmy uśpieni wcześniejszymi rozgrywkami. Już do sparingów podchodziliśmy zbyt spokojnie. Nic się w nich nie układało, a my cały czas byliśmy przekonani o swojej sile. Na inaugurację wygraliśmy z bardzo silnym Rozwojem Katowice, przez co jeszcze mocniej brnęliśmy w takie myślenie, że bez względu na wszystko wejdziemy na zwycięską ścieżkę i pod nieobecność Rakowa pobijemy się o wygranie ligi. Potknęliśmy się już tydzień później. W Dąbrowie Górniczej nic nie wychodziło nam w pierwszej połowie, po przerwie zadziałały zmiany, bo mocno atakowaliśmy, ale punkty zostały u gospodarzy. Następna była Podlesianka – czuliśmy, że mieliśmy ogromną przewagę z gry, a straciliśmy trzy bramki. Myśleliśmy, że jeszcze chwila i wszystko się odkręci. Na każde niepowodzenie, znajdowaliśmy szybkie wytłumaczenie. Utkwiliśmy w tym błędnym podejściu. W moim odczuciu winę za wyniki ponosiliśmy my, nie sztab szkoleniowy, więc zmiana trenera trochę nami zachwiała.
Brzmi to wszystko tak, jakby jedynym problemem drużyny była sfera mentalna. Tymczasem w samej grze też widać było mankamenty. Zespół, który wcześniej “robił” punkty szczelną obroną, zaczął tracić mnóstwo bramek.
Ale to właśnie był wynik tego naszego błędnego przeświadczenia. Gdzieś z tyłu głowy zawsze pojawiała się myśl, że obojętnie w jakim scenariuszu, ostatecznie wygramy. Stracimy dwie bramki? Ok, strzelimy trzy. Rywal zdobywa gola? Zaraz odrobimy stratę. To nie była kwestia lekceważenia rywali, tylko założenia, że co by się nie działo, w tym sezonie musimy grać o lidera. Zaczynało brakować cierpliwości, za szybko wyrywaliśmy się ze strefy, brakowało uważności, asekuracji. Tak to się napędzało. Nasze błędy wynikały z gorących głów.
Wspomniałeś o zmianie na stanowisku trenera. Średnia punktowa po odejściu trenera Marcina Dziewulskiego i zatrudnieniu Michala Farkasa drgnęła minimalnie. Delikatna poprawa, ale na pewno brak efektu “nowej miotły”.
Dlatego o tym wspomniałem. Nie znam wszystkich powodów, dla których zarząd podjął taką decyzję. Jestem zawodnikiem, nie powinienem i nie chcę więc wychodzić ze swojej roli. Po prostu rozmawiając, zwłaszcza w gronie starszych zawodników czuliśmy, że to my, będąc już na boisku, zawalamy. Błędy były indywidualne, wynikały z tego, że ktoś nie wrócił, ktoś za szybko wyrwał się ze strefy, ktoś miał swoją wizję, inną niż to, co zostało nakreślone w szatni. To pokutowało również po zmianie trenera. Wciąż coś nie grało, nie wiem do końca co, ale nadal był to wynik naszych błędów i niekonsekwencji już na boisku. Chyba poza Bartkiem Nawrockim, który nastrzelał mnóstwo bramek, każdy z nas zaliczył regres formy w porównaniu do wcześniejszych rozgrywek i myślę, że gdy to mówię, chłopaki się nie obrażą.
Wspomniałeś o meczach, po których byliście rozczarowani. A które ze spotkań z jesieni będziesz wspominać jako to, które powinno stać wyznacznikiem jakości, jaką Ruch powinien prezentować wiosną?
Szczerze? Chyba żadne. W tej rundzie zawsze czegoś brakowało. Pomyślałbym może o spotkaniu z Unią Rędziny. Wynik wysoki, gra pod nasze dyktando. Tylko czy to my tego dnia byliśmy tak mocni, czy przeciwnik nie potrafił wykorzystać naszych słabości? W kolejnych meczach znowu popełnialiśmy przecież te same błędy. Gdybyśmy byli tak dobrzy, jak z Rędzinami, udowadnialibyśmy to z następnymi rywalami. W kontekście samej gry, piłkarsko zaprezentowaliśmy wysoki poziom w drugiej połowie meczu z Piastem w Gliwicach.
Wydawało się, że przełomowym momentem mógł być dla Ruchu dwumecz z Szombierkami i MKS-em Myszków. Ciężar gatunkowy wysoki, a wy daliście tymi starciami mnóstwo radości kibicom i pewnie również sobie na boisku. Wygrane dolały wam paliwa?
Myśleliśmy, że dolały, a potem pojechaliśmy na wyjazd z Unią Kosztowy i ten obraz znowu został zamazany. Z kibicami rozstaliśmy się do marca w atmosferze remisu z ostatnią drużyną w tabeli… Owszem, z Myszkowem i z Szombierkami wypadliśmy dobrze, ale wcale nie doskonale. W Bytomiu na kilka minut przed tym, jak rywal doprowadził do wyrównania, potrafił nas zdominować. Cały mecz nie może więc być wyznacznikiem tego, że z pewnością na dobre wracaliśmy na właściwą ścieżkę. Z kolei z Myszkowem mieliśmy takie odczucie, że rywal był naprawdę mocny. Zrobiło się 3:0, wiedzieliśmy, że zasłużyliśmy na wygraną, ale nie czuliśmy aż takiej przewagi jak choćby w poprzednim sezonie. Wtedy wygraliśmy w Myszkowie tylko 1:0, “Rafik” obronił karnego, ale to my mieliśmy przekonanie, że byliśmy zdecydowanie mocniejsi. Jesienią zabrakło mi tego typu spotkań.
Wspomniałeś, że niemal każdy z was zaliczył regres, ale indywidualnie masz powody do dumy. Zagrałeś w każdym ze spotkań, wyprowadzałeś drużynę w roli kapitana i zdaje się, że umocniłeś swoją pozycję i poczucie więzi z “Cidrami”?
Jest dla mnie wielkim zaszczytem, że akurat ja w roli kapitana mogłem zastępować Marcina Trzcionkę. Ale nie potrafię być zadowolony z ostatnich miesięcy. Fajnie, że w końcówce złapaliśmy więcej punktów i zbudowaliśmy serię pięciu meczów bez porażki. To daje podstawy do tego, by myśleć o rewanżach z optymizmem. Bardzo wierzę, że będzie lepiej. Indywidualnie czuję, że zapisałem na swoim koncie najsłabszy do tej pory początek rundy. Bardzo słabo zagrałem inaugurację z Rozwojem Katowice, z Podlesianką zostałem zdjęty z boiska w przerwie, a nie przypominam sobie, by wcześniej mi się to zdarzało. Z upływem czasu odbudowywałem formę, ale podsumowując swoją grę, nie jestem zadowolony. Następna runda musi być w moim wykonaniu dużo lepsza. Ta była co najwyżej przeciętna.
Rok temu o tej porze z okazałym dorobkiem punktowym traciliście do lidera z Częstochowy pięć punktów. Zimowaliście z poczuciem, że rywal odjechał na spory dystans. Dziś, przy jedenastu oczkach straty do Podlesianki, myślicie, że wiosną pogoń za czołówką jest realna?
Jesienią na tabelę zerknąłem ze dwa razy. Nie mogę w nią patrzeć gdy tracimy punkty bądź wiem, że nie jesteśmy w czubie. Mam tak, że gdy mówisz, że do lidera brakuje jedenastu punktów, to ja już w głowie buduję sobie scenariusz, w którym rywal potknie się raz, drugi, trzeci, my wygrywamy mecz za meczem i będziemy się piąć w górę. Po prostu – zawsze patrzę tylko w górę stawki. Chcę doskoczyć do pierwszego miejsca, zakładam, że się da. Ale czy to realistyczne podejście? Nie wiem. Wiadomo, mógłbym wstawić teraz “pokorne gadanie” o tym, że patrzymy na kolejny mecz, że skupiamy się tylko na nim. Ale uczciwie mówię – ja tak nie mam. Zawsze motywuje mnie wiara, że dopóki się da, będziemy walczyć o ścisłą czołówkę. Przecież rok temu też mówiłem ci, że strata do Rakowa to “tylko” pięć punktów. Że jak wygramy, to doskoczymy, zredukujemy stratę, nawiążemy walkę. I faktycznie doprowadziliśmy do momentu, w którym było naprawdę blisko, deptaliśmy im po piętach. Dlatego dziś, dopóki będzie matematyczna szansa, w Ruchu Radzionków muszą być zawodnicy, będą patrzeć w kierunku pierwszego miejsca i ciągnąć zespół w jego stronę bez względu na to, ile do lidera tracą. Czy jedenaście punktów przy tak wyrównanej lidze, jak w tym sezonie, to aż taka przepaść? Wydaje mi się, że trudniejszym wyzwaniem było przed rokiem gonić Raków.
Odważna teza!
Absolutnie nie odbieram niczego przeciwnikom, którzy są dziś nad nami. Po prostu realnie oceniam siłę Rakowa i drużyn, które zostały w IV lidze. Nie ma obecnie na tyle mocnej ekipy, która jakością byłaby w stanie “odstawić” resztę konkurencji. Rewanże zawsze wyglądają trochę inaczej, cele niektórych drużyn są już mocno określone, u części pojawia się presja walki o utrzymanie. Sam pamiętam, gdy grając w Szombierkach w ciągu kilku tygodni roztrwoniliśmy osiem punktów przewagi nad Ruchem, daliśmy się minąć, a potem oglądaliśmy jego plecy. Jedenaście punktów to dużo, ale jestem sportowcem, więc dopóki to możliwe, będę myślał o pogoni za pierwszym miejscem!