– Przychodząc do Radzionkowa nie przypuszczałem, że zdobędę dla tego klubu ponad 100 goli. Fajny wyczyn, rzadko spotykany. Na pewno kiedy zerknę w statystyki zrobi mi się miło na wspomnienie gry w Ruchu – mówi Robert Wojsyk, który po siedmiu latach gry dla “Cidrów” zdecydował się na zmianę klubu.
– Pół roku po tym, jak podpisałeś nową umowę z Ruchem, rozstajesz się z “Cidrami”. Zaskakujący scenariusz?
– Trudno powiedzieć, bym był zaskoczony, bo – tak jak mówili już trener i prezes – to była tylko moja decyzja. Na pewno jednak jeszcze latem jej nie planowałem tym bardziej, że problemy zdrowotne, które nękały mnie przez długi czas, są już za mną. Właściwie, to kilka miesięcy temu przechodziło mi nawet przez myśl, że może Ruch to ostatni klub w mojej karierze. Życie potoczyło się inaczej. Na to, że odchodzę, złożyło się wiele spraw. Z reguły, gdy dany zawodnik odchodzi po wielu latach spędzonych w klubie, ma jakiś jeden konkretny powód. U mnie go nie było. Nawarstwiło się kilka czynników. To jest więc przemyślana decyzja, nie była spontaniczna, ale też jeszcze w czerwcu o niej nie myślałem.
– Trener Dziewulski mówi, że z jednej strony przekonywał cię do pozostania w klubie, z drugiej rozumiał twoje argumenty. Co w takim razie wpłynęło na twoją decyzję?
– Trener nawet w ostatniej wypowiedzi wspomniał, że trudno było mi się pogodzić z rolą, jaką pełniłem w ostatnich spotkaniach i faktycznie, to też miało swoje znaczenie, choć nie kluczowe. Ważnym czynnikiem jest też sztuczna murawa na której trenujemy. Mówiłem prezesowi i trenerowi, że po moich “przejściach” z kolanami ta nawierzchnia mi nie pomaga. Zwłaszcza zimą chcąc trenować i grać nie ma szans, bym “ominął” sztuczną trawę, a ja naprawdę wolałbym już jej unikać. Generalnie w ostatnich miesiącach jakoś zgubiłem radość z treningu i gry, a robię to już przecież głównie dla przyjemności.
– Ani razu nie wspomniałeś o pieniądzach, a przecież w podobnych sytuacjach w głowach obserwatorów pojawia się myśl, że kluczową rolę mogły odegrać finanse?
– Absolutnie nie, pieniądze nie miały tu żadnego znaczenia. Piłka to dla mnie w tym kontekście dodatek. Odkąd jestem w Radzionkowie równolegle pracuję zawodowo i to mój główny dochód. Nie chcę przez to powiedzieć, że gram charytatywnie, ale na pewno finanse nie miały żadnego znaczenia.
– Wspomniałeś, że zgubiłeś ostatnio radość z gry. Jeszcze wiosną wydawało się, że na dobre wracasz do formy, potwierdzając to 9 zdobytymi golami. Co się stało jesienią?
– Wydaje mi się, że tamten okres napawał optymizmem. Zacząłem sezon w wyjściowym składzie, bo wiosnę miałem poprawną. Nie chcę szukać usprawiedliwień, bo w pierwszych pięciu spotkaniach nie strzeliłem żadnej bramki, a później przyplątała mi się kontuzja. Grałem jednak w takich meczach, w których okazji na gole po prostu było mało. Wygrywaliśmy, przepychając wynik jedną bramką. Kontuzja jakiej doznałem wykluczyła mnie na miesiąc. Zastąpił mnie Bartek Nawrocki, który bardzo dobrze się spisywał, strzelał bramki, umiał też wykorzystać fakt, że sytuacji miał więcej a i rywali na papierze trochę łatwiejszych. Kiedy po wyleczeniu urazu wróciłem do gry, miałem poczucie, że w niektórych meczach powinienem wyjść w pierwszym składzie. To oczywiście decyzje trenera, uszanowałem je, ale też miały wpływ na moje późniejsze kroki. Nie umiem w jednym zdaniu wytłumaczyć, dlaczego odszedłem z Radzionkowa. Po prostu czułem, że tak będzie dobrze. Nie palę za sobą mostów, z trenerem i prezesem porozmawialiśmy sobie naprawdę szczerze, koledzy też wiedzieli o mojej decyzji. Rozstajemy się w zgodzie.
– Kwestia nabrania dystansu i świeżości?
– Pewnie trochę tak, zasiedziałem się w Radzionkowie (śmiech). Zwrócę uwagę jeszcze na jedną sprawę – brak własnej szatni. Niby drobiazg, a nie pomaga. Na Narutowicza mieliśmy swoje miejsce, kilka metrów kwadratowych, na których można swobodnie posiedzieć, pogadać. Na obiektach SMS-u wygląda to tak, że ani nie można przyjść wcześniej, ani opuścić szatni później niż godzina po zajęciach czy meczu. Trzeba dostosować się do czyjegoś harmonogramu. To ważne, to tu buduje się atmosfera, tu mają często miejsce kluczowe rozmowy. Jestem już po 30-tce, tego grania zostało mi mniej niż więcej. Chcę się cieszyć piłką. Futbol w tej lidze to dla wielu osób forma odskoczni, ma dawać przede wszystkim radość, a nie pieniądze. Mogę sobie pozwolić na to, by grać za mniej.
– Wracając do aspektów sportowych. W ostatnim okresie wyrosło ci w kadrze dwóch mocnych konkurentów do gry w wyjściowym składzie – Bartek Nawrocki i Michał Szromek. Przez kilka lat trudno było wyobrazić sobie jedenastkę bez Wojsyka z przodu, w ostatnich miesiącach chętnych do odpowiedzialności za zdobywanie goli zrobiło się więcej. Trudno było się przyzwyczaić do tej sytuacji?
– Czy ja wiem, czy to nowa sytuacja? Zawsze, odkąd trafiłem do Radzionkowa, była konkurencja. Po prostu – jak zawodnik na mojej pozycji strzela bramki, to się go raczej nie zmienia. Spojrzałem w swoje liczby – do pewnego momentu w każdym sezonie przekraczałem barierę 20 goli. To dobry i powtarzalny wynik. W połowie III-ligowego sezonu odniosłem kontuzję, po której trudno było mi wrócić. Michał Szromek jest młodym, perspektywicznym zawodnikiem, który pokazał że umie trafiać do siatki. Bartek Nawrocki po powrocie do Radzionkowa również. To napastnicy o podobnej charakterystyce do mojej – nie są szybkościowcami, trudno dwóch takich graczy ustawić na boisku obok siebie. Stąd z reguły musiał grać tylko jeden z nas.
– Odchodzisz z Radzionkowa z ponad setką zdobytych goli. Pojawił się nawet wpis o “Eciku” naszych czasów. Na pewno stałeś się jedną z wizytówek Ruchu ostatniej dekady. Ten dorobek daje poczucie dumy przy pożegnaniu?
– Przychodząc do Radzionkowa nie przypuszczałem, że zdobędę dla tego klubu ponad 100 goli. Fajny wyczyn, rzadko spotykany. Jasne, dorobek zebrałem głównie w IV lidze, ktoś może powiedzieć, że to nie najwyższy poziom. Mimo to myślę, że jakoś w historii Ruchu się zapisałem, choć do “Ecika” Janoszki nie śmiem się porównywać. Na pewno jednak kiedy zerknę w statystyki zrobi mi się miło na wspomnienie gry w Radzionkowie.
– Twój licznik zaciął się w bodaj najlepszym dla ciebie czasie. Po awansie do III ligi, po rundzie, w której okazało się, że i w makroregionie trafiasz do siatki z bezwzględną regularnością. Okres przygotowawczy w połowie sezonu 2018/19 przepracowałeś z zespołem, a zaraz po wznowieniu rozgrywek musiałeś poddać się operacji. Skąd te kłopoty zdrowotne?
– Już w końcówce tamtej jesieni ból w kolanie zaczął się pojawiać. Nie uniemożliwiał jednak uczestnictwa w treningach i meczach. Mieliśmy z trenerem Kamilem Rakoczym niepisaną umowę, że pewne elementy w trakcie zajęć mogłem odpuścić. W przerwie zimowej byłem na dwóch konsultacjach lekarskich, po których zdecydowałem o nieobciążaniu kolana. Zacząłem okres przygotowawczy, a zamiast lepiej, zrobiło się gorzej. Zaczęła się ligowa wiosna, a ja z dnia na dzień dowiedziałem się, że nie obędzie się bez operacji. Okazało się, że i ona niewiele dała. Kolano bolało dalej, puchło. Powrót na boisko trzeba było odkładać. Kolejna operacja, pandemia… licznik się zatrzymał. Do tamtego momentu miałem na koncie prawie sto goli, przy nieco ponad stu rozegranych meczach. Gdyby nie kontuzja, ten bilans na pewno byłby lepszy.
– Stawiam tezę, że gdyby nie ta kontuzja, Ruch nie spadłby wówczas z III ligi. Po rundzie jesiennej taki scenariusz wydawał się skrajnie pesymistycznym?
– Sporo o tym mówiliśmy w szatni. Wszyscy byliśmy przekonani, że gdyby nie kontuzje kluczowych zawodników, pewnie w Radzionkowie do dziś byłaby III liga.
– Komplikacje w leczeniu, odkładanie powrotu na boisko – to wszystko nie sprawiło, że w głowie pojawiła się myśl o definitywnym rozstaniu z piłką?
– Pojawiła się. Tak naprawdę byłem o krok od rezygnacji. Piłka to nie było moje główne źródło dochodu. Mam rodzinę, akurat wtedy żona zaszła w ciążę. Pomyślałem wtedy, że granie nie jest w tym wszystkim najważniejsze. Zaczęła się jednak pandemia, akurat ja zyskałem na tym trochę czasu. Dostałem się do doktora Kwiatkowskiego z Zabrza i postanowiłem raz jeszcze powalczyć.
– Nie było nacisku ze strony klubu? Miesiące mijały, a Robert Wojsyk wciąż nie był do dyspozycji trenera…
– Cały czas miałem tu wsparcie. Nie było presji, zarówno za kadencji prezesa Wąsiaka jak i prezesa Wieczorka. Nikt nie dał mi do zrozumienia, że płaci tyle i tyle, a nie ma ze mnie korzyści. Nie zaglądam innym w portfel, ale pewnie przez te lata byłem jednym z lepiej zarabiających zawodników w klubie. Mimo to nie padały pytania w stylu “ile można na ciebie czekać?”, albo propozycji obniżenia kontraktu. Czułem wsparcie prezesów, sztabu, drużyny i ta postawa jest warta podkreślenia.
– Marcin Dziewulski jeszcze jako zawodnik mocno optował za twoimi przenosinami do Radzionkowa w 2015 roku. To pewien paradoks, że akurat za jego trenerskiej kadencji kończysz ten 7-letni pobyt w Ruchu?
– To prawda, “Dziewul” mocno namawiał mnie na ten ruch. Już pół roku wcześniej sam wpadłem na pomysł, by tu zagrać. Mieszkałem na Stroszku, to był moment, w którym schodziłem ze szczebla centralnego, podjąłem decyzję o rozpoczęciu pracy zawodowej. Ale wtedy w Radzionkowie mnie nie chciano. Pół roku później Ruch sam się jednak zgłosił i wiem, że stało się tak głównie z inicjatywy “Dziewula”.
– Udaną rundą w Woźnikach dałeś mocne argumenty za twoim sprowadzeniem. Tym bardziej, że chwilę przed przenosinami pokazałeś się ze świetnej strony przy Narutowicza.
– Przyjechaliśmy wtedy z MLKS-em do bezapelacyjnego lidera i niespodziewanie dla kibiców wygraliśmy 3:1. Strzeliłem bramkę, dałem asystę. Ale ja miałem wtedy bardzo udaną rundę. Zdobyłem ponad 10 goli, pokazałem prezesowi Wąsiakowi, z którym rozmawiałem pół roku wcześniej, że potrafię. Było jeszcze kilka telefonów ze strony Marcina Dziewulskiego, który przekonywał mnie, prezesa i trenera. Chociaż… trenera Wojciecha Osyrę to przekonałem chyba tym meczem, o którym wspomnieliśmy. A dla mnie dużym argumentem była ówczesna szatnia – była naprawdę wyjątkowa.
– W Radzionkowie wcisnąłeś gaz, złapałeś świetną formę i… wydawało mi się, że nie zawsze byłeś szczery w naszych rozmowach. Mówiłeś, że nie myślisz o powrocie do zawodowej piłki. Przy tych liczbach, mając zaledwie dwadzieścia kilka lat naprawdę nie pojawiały się takie pomysły?
– Pojawiały się… Raz na jakiś czas gdzieś po głowie chodziły tego typu myśli tym bardziej, że propozycje były. Czułem, że fajnie byłoby pobyć jeszcze zawodowym piłkarzem. Może byłem wtedy zbyt wybredny, a może oferty były za mało konkretne? Nie było ich nie wiadomo ile, ale kiedy awansowaliśmy do III zacząłem dostawać sygnały od pośredników, podpisałem nawet wstępną umowę z agencją menadżerską.
– Przy której z tych ofert łamałeś się najdłużej?
– Zadzwonił do mnie z konkretną ofertą trener Tomasz Tułacz z Puszczy Niepołomice. To było tuż po naszym awansie do III ligi. Nie mam pojęcia, co miałem wtedy w głowie, ale… byłem święcie przekonany, że Puszcza tez gra w III lidze. Nie mam pojęcia, dlaczego sobie to ubzdurałem. Pomyślałem, że to ten sam poziom rozgrywkowy. Puszcza to klub spod Krakowa, bez jakiejś wielkiej rzeszy kibiców, obiekt też nie rzuca na kolana. Ja byłem wtedy dwa miesiące przed swoim weselem więc – zmuszony do zadeklarowania swojego zainteresowania transferem – podziękowałem. To była kwestia tej jednej rozmowy. Dopiero po paru dniach zorientowałem się, że to była oferta z I ligi. Cóż… widocznie tak miało być. Potem pojawiał się jeszcze mglisty temat GKS-u Katowice. Był czas, w którym do stanowiska dyrektora sportowego mocno przymierzano tam trenera Wojciecha Osyrę. Gdyby do tego doszło, to zainteresowanie miało się skonkretyzować, ale wiadomo, że sprawy potoczyły się inaczej.
– Robiłeś wrażenie skutecznością i regularnością w budowaniu indywidualnych statystyk. Jesteś typem gracza, który na bieżąco śledzi swoje “liczby”?
– Po każdym golu czekałem na “Ultra Skrótem” w RRTV, rzucałem okiem na statystyki, ale… chyba nie jakoś do przesady. Liczby zacząłem mocniej sprawdzać przed tym, jak doznałem kontuzji. Miałem wtedy prawie 100 goli w barwach Ruchu i za cel postawiłem sobie, by przekroczyć tą barierę. Wcześniej nigdy nie narzucałem sobie konkretnych liczb, z którymi chciałbym skończyć rundę czy sezon. Wychodziłem z założenia, ze wtedy człowiek niepotrzebnie się spina. Jak robisz to co umiesz, to samo wyjdzie. Kiedy zajrzałem w statystyki pod kątem łącznej liczby bramek, sprawdziłem ile brakuje do “setki”, to nagle wszystko się zacięło.
– Gdybyś miał zabrać z sobą jedną kliszę, obrazek związany z Ruchem Radzionków, który zapisałbyś na nim moment?
– Awans z Ruchem do III ligi po wygranym barażu z Polonią Bytom. Kiedy trafiłem do Ruchu byliśmy faworytem, awans był naszym celem, ale nie udało się w dwumeczu z LKS-em Bełk. Potem kończyliśmy za plecami Gwarka Tarnowskie Góry i kiedy wygraliśmy ligę w 2018 roku trafiliśmy na Polonię. W ogóle nie byliśmy faworytem. Oba zespoły jeśli chodzi o podejście do tamtych gier były innymi światami. Nasz skład nie był zły, ale na papierze drużyna z Bytomia miała zdecydowanie więcej doświadczenia. Poza tym u nich wszystko wyglądało jak w profesjonalnej piłce – nikt nie pracował, każdy skupiał się tylko na treningu, po pierwszy meczu barażowym dostali jakieś kroplówki, witaminy. A u nas była przede wszystkim szatnia i atmosfera. To one zrobiły różnicę. Wyszliśmy zwycięsko, ja zdobyłem jedną z bramek, ostatni raz zagraliśmy przy Narutowicza. Do końca życia nie zapomnę tego momentu.
– Które z ponad stu bramek dla Ruchu dały ci największą satysfakcję?
– Zdecydowanie najważniejsza była ta z karnego, we wspomnianym barażu z Polonią. Ładnych goli też kilka się zebrało. Ale jako pierwsze do głowy przychodzą mi dwa gole w jednym meczu z Sarmacją Będzin. Przegrywaliśmy wtedy 0:1, a ja dwa razy trafiłem z rzutów wolnych. Jeden z lewej nogi, po paru minutach z prawej, rzadko coś takiego się udaje no i ostatecznie to my wówczas wygraliśmy.
– Przez te 7 lat stałeś się ważną osobą dla kibiców. Dało się to odczuć również wtedy, gdy poinformowaliśmy o twoich przenosinach do nowego klubu. Co chciałbyś powiedzieć fanom “Cidrów” na pożegnanie?
– Przede wszystkim dziękuję im za wsparcie w każdym meczu. Na tyle ile mogą, na tyle zawsze wspierają Ruch. Dzięki nim poczułem się częścią tego klubu. Robią dobrą robotę i oby robili ją dalej. A całemu Ruchowi życzę, by wrócił tam, gdzie jego miejsce. To miejsce jest co najmniej szczebel wyżej.
Rozmawiał: Łukasz Michalski