Bartłomiej Gwiaździński: „Zafiksowany na punkcie piłki”

Do Ruchu trafił wczesną jesienią 2020 roku. Z miejsca stał się jednym z kluczowych graczy „Cidrów”, wkomponowując się w „Żółto-Czarną” społeczność. – Charakter mam ciężki i bywam wybuchową osobą. Kto mnie zna ten jednak wie, że to tylko ferwor walki i wynik mojej ambicji. Po treningu i poza boiskiem jestem już zupełnie inny – mówi Bartłomiej Gwiaździński, który w dwóch pierwszych meczach wiosny wyprowadzał zespół na boisko w roli jego kapitana. Przed meczem z Szombierkami Bytom „Gwiazdka” opowiada nam o swojej pasji do futbolu, atmosferze derbów i wrażeniach z 1,5-rocznego pobytu w Radzionkowie.

Kapitańska opaska to z pewnością powód do dumy. Ile waży i znaczy w Ruchu Radzionków?
Jej zakładanie to na pewno powód do dumy. Nie jestem w Radzionkowie długo, jest tu kilku graczy z większym stażem. Zwłaszcza Marcin Trzcionka, którego zastępowanie w roli kapitana to naprawdę duża sprawa. Nie spodziewałem się, że stanie się to na początku wiosny. Cieszę się z tego wyróżnienia podwójnie – raz, że zaakceptowała mnie drużyna, a dwa – zostałem do tego wyznaczony przez trenera.

Kolejka do roli kapitana zimą trochę się skróciła. Co z perspektywy szatni zmieniło odejście z niej doświadczonych Roberta Wojsyka i Kamila Banasia?
Z Robertem w jednej drużynie spotkałem się dopiero w Radzionkowie, z Kamilem trenowałem kiedyś w Polonii Bytom. „Banan” już wtedy był typem postaci wiodącej. W „Cidrach” do końca było tak samo, choć coraz trudniej było mu godzić piłkę z pracą zawodową. Z kolei Robert, gdyby nie posypało mu się trochę zdrowie, pewnie do teraz byłby czołowym napastnikiem w IV, a nawet w III lidze. Na pewno wraz z odejściem tej dwójki straciliśmy sporo doświadczenia. Tacy gracze jak Kamil i Robert bronią się nie tylko umiejętnościami, ale też tym, co przez lata wynieśli z boiska. Z mojej perspektywy ich odejście to duża strata, ale trener dobrze to poukładał już latem ściągając do zespołu Bartka Nawrockiego i Rafała Otwinowskiego. Szatnia też chyba była przygotowana na te rozstania, bo już w końcówce jesieni „Bolo” i „Banan” grali trochę mniej.

Grono doświadczonych graczy trochę się w zespole skurczyło. Abstrahując od opaski, czujesz większą odpowiedzialność za drużynę?
Odkąd przyszedłem do Radzionkowa, mieliśmy raczej młody zespół, a starsi gracze szybko przyjęli mnie do swojego grona dając odczuć, że liczą się z moim zdaniem i polegają na tym, co robię na boisku. Od pierwszych dni w klubie mam świadomość, że jestem najstarszy w szatni, bo Marcin Trzcionka urodził się kilka miesięcy po mnie. Przywykłem zatem do swojej roli.

Fakt, że w ostatnich dwóch meczach wyprowadzałeś zespół na boisko jest chyba potwierdzeniem, że przez 1,5 roku pobytu w Radzionkowie stałeś się częścią „Żółto-Czarnej” społeczności?
Z pewnością. To jednak znowu duża rola trenera i drużyny, którzy sprawili, że szybko dobrze się w Radzionkowie poczułem. Włożyli starania w to, żebym szybko się zaaklimatyzował. A przecież trafiłem do Ruchu w trakcie sezonu, dość niespodziewanie i po dość burzliwym rozstaniu z Szombierkami. Od pierwszego, może drugiego treningu poczułem się w pełni zaakceptowany. I to mimo, że charakter mam ciężki i bywam wybuchową osobą. Kto mnie zna ten jednak wie, że to tylko ferwor walki i wynik mojej sportowej ambicji. Po treningu i poza boiskiem jestem już zupełnie inny.

Odkąd trafiłeś do Ruchu grasz niemal „od deski do deski”. Twoja pozycja sprawia jednak, że trudno ci wyrastać na najmocniej zapamiętywaną z meczów postać. Czujesz się doceniany?
Nie chcę mówić, że moja pozycja na boisku jest niewdzięczna, bo od czasów juniorskich najlepiej się na niej czuję. Jasne, że zawsze marzyłem o tym, by dawać dużo asyst i strzelać jak najwięcej bramek. Nie ubolewam więc jednak nad tym, że mnie „nie widać”. Wydaje mi się, że swoją osobą potrafię wpłynąć na wynik, choć „w liczbach” mnie nie ma. Pocieszam się, że najwięksi trenerzy powtarzają, że statystyki niszczą futbol, a dobrą robotę można robić nawet bez posiadania piłki czy udziału w akcjach bramkowych. Tak to sobie tłumaczę i taką rolę będę miał już chyba do końca.

Pozwalając sobie na żart można stwierdzić, że najbardziej spektakularny występ zaliczyłeś ze Szczakowianką Jaworzno, gdy ściągnięty z boiska z wściekłości kopnąłeś w walizkę z lodem i akcesoriami medycznymi. Szarpnęła cię po kieszeni ta akcja?
Raz, że szarpnęła po kieszeni a dwa, że spotkałem się potem z mocną szyderą w szatni. Słusznie. Na szczęście nie mam problemu z tym, by się z siebie śmiać. Kiedy już zeszły ze mnie emocje wiedziałem, że muszę to zachowanie drużynie zrekompensować. To była reakcja dla mnie charakterystyczna, ale taka nerwowa akcja nie może się już powtórzyć. Wstydzę się tego tym bardziej, że na trybunach była żona z dzieckiem, więc od razu po meczu spotkałem się z pytaniami „coś ty tam zrobił?”. Myślę sobie, że jestem już za stary na takie wybryki. To był chyba efekt mojej ambicji. Byłem zły na wynik, pierwszy raz w tej rundzie remisowaliśmy, a moja reakcja nie pomogła w przechyleniu szali wygranej na naszą korzyść. Trener zdecydował o wzmocnieniu siły ofensywnej, wpuścił na boisko Roberta Wojsyka, to była przecież słuszna i zrozumiała decyzja. Mam nadzieję, że kibice, sztab i chłopaki w szatni mi to zapomną.

Z drugiej strony tamte emocje to dowód na to, jak poważnie traktujesz piłkę i jak bardzo kochasz to co robisz. Skąd w tobie ta pasja?
Drużyna śmieje się nawet, że czasem zachowuję się jakbym miał 18 lat. Z taką chęcią i zapałem podchodzę do treningu i gry. Zawsze to miałem. Moje losy potoczyły się tak, że grałem najwyżej w III lidze, ale nie narzekam. Życie ułożyło mi się bardzo fajnie. Wiadomo, że marzyłem o tym, by grać wyżej. To, że się nie udało nie zmieniło mojego podejścia do piłki. Jestem na jej punkcie całkowicie zafiksowany. Żona kiedyś na to trochę narzekała, teraz i ona przyjęła to za normalność, nawet sama zaczęła się tym trochę interesować.

Wspomniałeś o burzliwym rozstaniu z Szombierkami. Trafiliście z Szymonem Cicheckim do Radzionkowa już po rozpoczęciu sezonu 2020/21, co nie zdarza się na tym szczeblu zbyt często. Niespodziewany ruch?
Myślę że taki, którego sam się nawet nie spodziewałem. Z trenerem Marcinem Dziewulskim miałem kontakt jeszcze przed rozpoczęciem tamtych rozgrywek. Odmówiłem, bo byłem dogadany z Szombierkami. Nie miałem umowy, ale obiecałem prezesowi „Zielonych”, że zostaję. Słowa staram się zawsze dotrzymywać. Jeśli tego nie robię, to nie ze swojej winy. Tak stało się wówczas. Nie chcę dziś w nikogo uderzać, bronić się i wskazywać szczegółowych przyczyn. Do rozstania z Bytomiem pchnął mnie po prostu fakt, że nie spojrzano tam szerzej na drużynę. Wystarczyło kilka słabszych wyników, by całą winą za nie obarczyć starszych zawodników. Byłem kapitanem, doświadczeni koledzy oczekiwali ode mnie, ze na to zareaguję. Skoczyło się tak, że sam musiałem odejść. Z mojej perspektywy wyszło mi to na dobre.

Spędziłeś w Szombierkach cztery sezony, byłeś kapitanem i wiodącą postacią. Z tego punktu widzenia sobotni mecz będzie pewnie dla ciebie szczególny?
Głównie dlatego, że dobrze żyłem z prezesem, kibicami, ludźmi w klubie. Wszyscy wiedzieli dlaczego odchodzę. Wśród niektórych spotkałem się z zarzutami, że w momencie gdy posypały się wyniki, skorzystałem z opcji przenosin do Radzionkowa, z którym rzekomo byłem dogadany wcześniej. To nieprawda i ci, którzy mieli znać prawdę, znają ją. To będzie dla mnie specjalny mecz, bo znam w Szombierkach sporo osób i mam z nimi dobry kontakt. Nie spaliłem za sobą ziemi, więc fajnie będzie wrócić. Na samym boisku zostało 3-4 zawodników, z którymi grałem. Z żadnym nie byłem w specjalnie bliskich relacjach. Te najlepsze miałem z Remikiem Malickim, który jest moim przyjacielem. On jednak jest kontuzjowany, więc na boisko nie wyjdzie.

W IV lidze rywalizacja pomiędzy Ruchem i Szombierkami jest bezapelacyjnym hitem sezonu. Jak w Szombierkach podchodziło się do tych spotkań?
Tak jak mówisz – te mecze to absolutny hit. Kiedy grałem jeszcze w Szombierkach, ostatni mecz przed pandemią zagraliśmy właśnie w Radzionkowie. Otoczka tego spotkania to było „coś”. Miałem po tym spotkaniu wywiad dla TVP Katowice w którym na gorąco przyznałem, że na tym szczeblu rozgrywek każdy zawodnik marzy, by zagrać w takim spotkaniu. Mam to szczęście, że znajdowałem się na boisku po obu stronach. Jesienią, kiedy wygraliśmy z Szombierkami 3:0, kibice obu drużyn też stworzyli atmosferę prawdziwych derbów. To coś, na co się czeka. W Bytomiu to był najważniejszy mecz. Wygrać z Radzionkowem to był cel przed rundą, resztę założeń na dane rozgrywki kształtowało się już biorąc pod uwagę bieżące wyniki.

Jednym z ważniejszych aktów tej rywalizacji było spotkanie z wiosny 2018 roku. Obie ekipy walczyły wtedy o awans, Ruch w tabeli przeskoczył „Zielonych”, a po derbach i golu Kamila Banasia uciekł im na dobre. Jak wspominasz tamto spotkanie?
Niestety dobrze pamiętam. Grałem cały mecz i brałem udział w tej ostatniej akcji. Kiedy Kamil wszystkich wyprzedzał z piłką, ja byłem ostatni. Poszedłem „na raz”, mówiąc kolokwialnie: położył mnie na dupę, no i strzelił zwycięską bramkę. Od tego momentu zawsze, gdy się spotkałem „Bananem”, przypominał mi tą akcję pytając gdzie wtedy „poleciałem”. Kiedy już trafiłem do Ruchu na urodziny dostałem od niego w prezencie jego buty z tamtego spotkania, podpisane i oznaczone datą meczu. Dziś z tego żartuję, ale wtedy czuliśmy w Szombierkach, że coś na dobre się tam zacięło.

W IV-ligowej historii spotkań obu zespołów derby Ruchu z Szombierkami z reguły były grą dwóch faworytów sezonu. Dziś różnica w tabeli jest między wami bardzo wyraźna. Czego spodziewasz się po sobotnim starciu?
Nie będę pewnie oryginalny. Na pewno spodziewam się walki. Przez tyle lat, które spędziłem w Szombierkach, boisko na początku wiosny zawsze było słabe. Może teraz coś się zmieniło, ale nie spodziewam się super warunków. My jesteśmy przyzwyczajeni do idealnej, sztucznej nawierzchni. To może być jakaś mała przeszkoda do zrealizowania naszych celów, ale trzeba się do tego przyzwyczaić, bo przecież zawsze połowę meczów będziemy grać na naturalnej nawierzchni. Z drugiej strony w Bytomiu jest duże boisko, zawsze lubiłem tą przestrzeń, którą dawało. Po Szombierkach, które plasują się w środku tabeli, spodziewam się dużej walki. My z kolei dopóki jest szansa chcemy gonić lidera i zagrać o awans.

Zaczęliście wiosnę z pozytywnym nastawieniem, które momentalnie przełożyło się na wyniki. To chęć zwyciężania w każdym meczu, czy wiara, że pięciopunktową stratę do liderujących stawce rezerw Rakowa Częstochowa da się jeszcze odrobić?
Mogę mówić tylko za siebie. Po każdym wygranym meczu zawsze patrzę w tabelę sprawdzając, ile tracimy do pierwszego miejsca. Nigdy nie robię tego po porażkach, wtedy w ogóle nie chcę znać wtedy wyników. W mojej głowie siedzi te pięć punktów różnicy i myśl o tym, że to dużo i zarazem mało. Jedna kolejka może pozwolić na znaczne zniwelowanie straty do dwóch punktów, które można odrobić w bezpośrednim meczu. Ciągle wierzę, że uda nam się ten Raków dogonić, a potem wyprzedzić. Łatwo nie będzie, ale trzeba po prostu wygrywać.

Podoba mi się, że odkąd trafiłem do Radzionkowa trener powtarza nam, byśmy skupiali się na sobie i na swoim ciągłym rozwoju. Ten ciągły rozwój przejawia się tym, że odeszliśmy od sposobu myślenia, który pozwalał nam w ostateczności godzić się z jakimiś stratami punktów. Nie ma dziś w szatni tłumaczenia, że zagraliśmy dobry mecz, więc nic się nie stało, jeśli nie udało się go wygrać. Teraz nawet gdy czujemy na boisku, że mecz jest wyrównany, naprawdę do samego końca walczymy na całość o pełną pulę. Tak było nawet na inaugurację wiosny w Łaziskach. Było trudno, drugi raz w tym roku mieliśmy kontakt z naturalną nawierzchnią, ale i tak przyświecał nam wyłącznie cel w postaci trzech punktów. Z biegiem czasu zaczęliśmy czuć, że jesteśmy lepsi i wierzyć, że prędzej czy później udokumentujemy to bramką. Czuję, że to właśnie zmiana, która zaszła w naszej świadomości – co by się nie działo, nie pozwalamy sobie na bylejakość w swoich poczynaniach, tylko bez względu na warunki i okoliczności z każdą akcją chcemy się poprawiać. Wszyscy w ekipie wierzą w siebie i idą jak do pożaru. Super mi się to podoba.

Tydzień temu rozbiliście trzeci w tabeli MKS Myszków. Co mówi wynik tego meczu?
Myślę, że nawet wynik i tabela nie pokazują przewagi, jaką mieliśmy tego dnia nad Myszkowem. Byliśmy na boisku bardzo pewni siebie, czuliśmy, że gdybyśmy wygrali wyżej rywal też nie mógłby narzekać. Jasne, że ten mecz dobrze nam się też ułożył. Spodziewam się, że tak ta liga będzie już wyglądała i mam nadzieję, że do końca będziemy się ścigać z Rakowem. Tego, co dzieje się za nami nie chcę oceniać, ale czuję, że śmiało moglibyśmy stanąć z częstochowianami do barażu o III ligę.

Rozmawiał: Łukasz Michalski